Zaczynamy przekornie, od wywiadu z Johnem Talabotem - barcelońskim muzykiem, który twierdzi, że tworzone dźwięki umieszcza poza czasem i granicami państw, ale który swoimi utworami wpisuje się jednak w niezwykle bogaty i różnorodny charakter ibero-indie. Życzymy miłej i pożywnej lektury!
[wywiad ukazał się w dzienniku El País, Tekst: Daniel Verdú Palay]
John Talabot: Nie jestem i nie chcę być standardem niczego - cz. I
Barcelończyk John Talabot opowiada o procesie powstawania i sukcesie swojego debiutanckiego albumu “fIN”.
Oriol Riverola - mózg projektu John Talabot - miesiącami chodził po ulicach Barcelony słuchając fragmentów swoich studyjnych nagrań i jednocześnie notując w bloczku żółtych karteczek swojego iPhone’a odnalezione błędy i plany zmian. Przesłuchiwane wycinki zawierały tekstury powstałe w wyniku precyzyjnego połączenia dźwięków syntezatora, samplera, automatu perkusyjnego i komputera. Artysta opowiada, że doszedł do momentu, w którym sam ze sobą rozmawiał o pracy nad płytą. Taka dyskusja - w przypadku zespołów odbywająca się między wszystkimi jego członkami - w przypadku samotnego producenta okazałą się być debatą schizofreniczną, w której nie istnieje kategoria konsensusu, a wszystko zmienia się z dnia na dzień jak w kalejdoskopie. Tym bardziej jeśli jest się samotnikiem-perfekcjonistą. “Po roku zacząłem wariować” mówi Riverola, który w pewnym momencie poczuł, że musi zamknąć ten etap pracy. Nabrał więc powietrza, westchnął ciężko, a stan emocjonalny, który tym westchnieniem wyraził stał się tytułem jego nowego dzieła - “fIN” (koniec).
Efekt? Cytując recenzję naczelnego jednej z muzycznych gazet, które ukazały się w zeszłym tygodniu: “Ostatnio czułem się tak dumny z bycia Hiszpanem, kiedy Iniesta strzelił na mundialu [2010 - przyp. tłum.] zwycięskiego gola.” I nawet jeśli jest to wypowiedź przesadzona, poruszenie wywołane przez Barcelończyka faktycznie nabrało wymiaru światowego. Mimo tego, że mamy dopiero luty [artykuł ukazał się 20.02] niektórzy euforyczni słuchacze już dziś nazwali “fIN” albumem roku. “Grałem koncerty w Australii, kiedy zaczęły napływać do mnie wiadomości - płyta zbierała dobre recenzje, a ja zupełnie się tego nie spodziewałem” wspomina Talabot w telefonicznej rozmowie z El País. Jednak odkąd Riverola (już jako Talabot, a nie jak niegdyś - D.a.r.y.l) zaczął wydawać EPki o bardziej klubowym charakterze spadła na niego lawina oczekiwań na sukces.
Presja? “Być może faktycznie odczuwałem medialne ciśnienie, ale dotyczyło to mediów hiszpańskich, nie międzynarodowych. W Hiszpanii nie mamy tylu artystów grających muzykę elektroniczną, natomiast chęć, by taka scena powstała jest niewątpliwie duża. Dziennikarze, którzy chcą ją promować jednocześnie wystawiają cię na pewne niebezpieczeństwo. Takie starania należy doceniać, ale ja nie jestem przyzwyczajony do bycia poddawanym ocenie, szczególnie przez osoby, które nie mają zwyczaju słuchać tego typu muzyki i nie mają pojęcia jak przyjąć te dźwięki. Mogłoby się wydawać, że “fIN” to płyta dla każdej publiczności (świadczy o tym m.in. recenzja na Pitchforku), takie stwierdzenie jest jednak błędne. “Nie stałem się i nie chcę być standardem niczego w moim kraju tylko dlatego, że mojej muzyki słucha się także poza jego granicami. Robię swoje i nie czuję się w żadnym względzie reprezentantem Hiszpanii.”
Faktycznie, płyta stanowiąca wymuskane, rozgrywające się poza czasem ćwiczenie z zakresu muzyki elektronicznej, z założenia nie jest albumem dla szerokiego grona odbiorców. Próżno oczekiwać od niej singli i hitów, ponieważ jak mówi sam autor: “Nie chciałem, aby odciągały one uwagę od konceptu całości. Pod tym względem jest to płyta skromna.” Ten charakteryzujący “fIN” bezczas należy traktować jako duże osiągnięcie Talabota - dzięki niemu album nie brzmi bowiem ani jak muzyka retro ani jak krążek współczesny czy futurystyczny. Właśnie to - na tle trendów produkcji muzyki elektronicznej - jest czymś niezwykłym i odważnym. To jak odnajdowanie form klasycznych w tradycji zbyt młodej, by była zdolna w ogóle je wykształcić. Z jednej strony jest to płyta z rytmami stworzonymi do tańca, z drugiej nie jest jednak przeznaczona do grania w klubie. Koncept-album, ale nie ze względu na dźwięki, nie podążający ścieżką Four Tet czy Caribou, a więc oparty nie na wielkim wysiłku i ciężkiej pracy, ale raczej na szczęśliwych zbiegach okoliczności przytrafiających się komuś z odpowiednim talentem.
“Wiedziałem jak powinien brzmieć album, którego sam chciałbym słuchać. Nie chciałem żeby był taneczny, bo tego typu płyt nie puszczam sobie w domu. Wyznaczyłem sobie jasne zasady. Rozwinąłem pomysły przeznaczone do wykorzystania na EPkach i usiłowałem nadać im brzmienie, które nie zdradzałoby automatycznie czasu, w którym powstały.” “fIN” wydaje się być inne od wszystkiego dookoła, także od tego, co wcześniej nagrywał sam Riverola. Same utwory na płycie różnią się także między sobą, całość cechuje jednak duża spójność. “Ostatnio najbardziej nagradzane albumy stanowią tak naprawdę odpowiedź na jeden koncept, są tworzone z tych samych elementów, dźwięków i hałasów. Jaskrawy przykład to płyta Jamesa Blake’a, na której pierwszy i ostatni kawałek brzmią zupełnie tak samo. Blake używa tego samego syntezatora we wszystkich piosenkach, które opiera na tych samych akordach i odgłosach. Nie wiem o co w tym chodzi - wyprodukował je wszystkie z marszu, czy co?! Ja tworzyłem swoją płytę przez rok i nadal, choć każdy utwór jest inny (w niektórych pojawia się syntezator i automat perkusyjny, inne opierają się tylko na dźwiękach samplera), nie wydaje mi się ona ogromnie zróżnicowana. Mimo to nigdy nie wiesz, co usłyszysz za chwilę, a właśnie za tym tęsknie w muzyce najbardziej.
Druga część wywiadu ukaże się na łamach Orxaterii w ciągu kilku dni. Zapraszamy.